Projektowanie nożyczkami | Andrzej Jacyszyn
Do projektowania biżuterii podchodził dwa razy: świeżo po studiach na ASP i po niemal 20 latach przerwy. I choć w branży wiele się zmieniło, on wciąż odnajduje w biżuterii coś, co go kręci. Oto rozmowa z Andrzejem Jacyszynem, grafikiem z wykształcenia i złotnikiem z wyboru. Przeczytajcie o niełatwej sztuce powrotów, obserwacji świata wokół nas i radości czerpanej z koloru i… wycinanek.
Dlaczego projektowanie biżuterii?
Kiedy kończyłem Akademię Sztuk Pięknych w 1975 roku, był to rozkwit komuny. Wszystkie rzeczy związane z grafiką w pewnym sensie miały piętno wydawnictw państwowych. W związku z tym szukałem czegoś, co pozwoliłyby mi funkcjonować poza ówczesną rzeczywistością na rynku pracy. A że mam manualne skrzywienie, to zająłem się biżuterią, szczególnie, że to był dla niej wspaniały czas. Rynek był chłonny i nikt z góry niczego nie narzucał złotnikom – byliśmy sami sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Biżuteria była wtedy bardziej dopieszczona cenowo niż dziś, miałem więc luz czasowy, który mogłem poświęcić na naukę fachu, malowanie czy inne projekty. To trwało do 1990 roku – Potem przyszła reforma, otworzył się rynek i nagle rodzima biżuteria zniknęła w natłoku tego niby ładnego, które przyjechało ze świata. Zmienił się też klient, pojawili się więksi gracze, a mnie z kolei nadarzyła się okazja powrotu do wyuczonego zawodu. Założyłem z kolegą studio graficzne Pixsel, potem jako grafik, szef magazynu „Rzeczpospolitej”, a później zastępca dyrektora artystycznego „Dziennika” Springera, zajmowałem się grafiką prasową, a paczki z narzędziami czekały… Kiedy po latach „Dziennik” przestał się ukazywać i okazało się, że muszę szukać pracy, to przypomniałem sobie, że jest coś, co bardzo lubię. Otworzyłem więc te paczki, wypakowałem narzędzia i wróciłem do biżuterii.
Czy taki powrót po latach był łatwy?
Kiedy poszedłem do galerii z którą współpracowałem kiedyś i powiedziałem, że wracam, to tam usłyszałem takie zdanie: „wie pan, panie Andrzeju, ale teraz się wszystko zmieniło, dziś już nie wystarczy kulki na druciku zawiesić!”. To najlepiej oddaje te klimaty, które funkcjonowały kiedyś: projektowanie było po prostu dużo prostsze. Dziś zaczęła to być gra na zupełnie innym poziomie. Oczywiście warsztatowo jest dużo łatwiej, bo kiedyś sam musiałem grzebać w chemikaliach, biegałem do znajomego protetyka i od niego kupowałem frezy czy wiertła. Dziś sklepy są pełne narzędzi – wystarczą pieniądze i wszystko można kupić. Natomiast od strony projektowej jest dużo trudniej, jest duża konkurencja, a młodość ma to do siebie, że jest otwarta i niepokorna, co w biżuterii bardzo się sprawdza. Widzę u nowych twórców pewną bezkompromisowość, na którą mnie nie byłoby dzisiaj stać, bo człowiek jest w jakiś sposób skażony warsztatem i estetyką w której wyrastał. Dziś projektowanie wygląda inaczej, ale dla mnie jest ciągle bardzo ciekawie.
Skąd czerpie Pan inspiracje, skoro dziś projektowanie to takie wyzwanie?
W gruncie rzeczy projektowanie form przestrzennych jest bardzo bliskie projektowaniu graficznemu i zabawie kontrastem: duże – małe, chropowate – błyszczące, coś jest w cieniu – coś na wierzchu. Są to rzeczy bardzo mi bliskie i to jest jedna z inspiracji: czerpanie z tego, czego się nauczyłem. Drugą sprawą jest wyczucie rynku i to jest rzecz, którą niektórzy potrafią robić bezbłędnie, a niektórzy nabijają sobie guzy i dopiero 3-4 wzór uzyskuje przychylność klientów. To jest wyboista droga. Istnieje cała grupa projektantów, którzy inspiracje czerpią z natury. Rośliny czy wszelkie formy ożywione jak motyle i ważki są bardzo lubiane przez klientów. Z drugiej strony jest grupa silnie drążąca geometrię i abstrakcję tak jak ja. To jest kwestia budowania takiej formy, żeby przedmiot w całości był zaskakujący, nieco inny za każdym razem jak się na niego spojrzy. Ale do tego wszystkiego, taka bransoletka biżuteria musi być komfortowa w kontakcie. Ja mam taką żonę-recenzentkę, która często mówi „ja bym tego nie założyła, bo to mnie kłuje”. Każdy ma swoje inspiracje i swojego recenzenta.
W latach 90-tych komentował Pan rzeczywistość poprzez rysunki polityczno-satyryczne publikowane w „Rzeczpospolitej”. Czy jest to w jakiś sposób podobne do komentowania za pomocą biżuterii?
Swego czasu pojawił się pomysł biżuterii z komunikatem. Wymyślili to koledzy złotnicy: Marek Nowaczek i Mariusz Pajączkowski i nazwali „Moim zdaniem…”. To był właśnie taki komentarz i pochylenie się nad wieloma znaczeniami biżuterii, ale jest to wydarzenie artystyczne, które jest zamknięte w czasie. Brałem w tym udział, jednak nie ma to charakteru permanentnego komentowania rzeczywistości, jak to miało miejsce w przypadku rysunków w „Rzeczpospolitej”. Nadal oglądam z zaciekawieniem innych: Mleczkę, Ogórka, Raczkowskiego, ale u mnie rysowanie się wypaliło. Poza tym, każda rzecz, którą człowiek chce robić uczciwie i z całym przekonaniem, wymaga bardzo dużo pracy. Trudno jest więc siedzieć na dwóch czy trzech stołkach jednocześnie, jeśli się nie chce robić byle czego. Świat też się zmienił i nie wiem czy chciałbym znowu drążyć tematy polityczne. Jestem dość pesymistycznie nastawiony do tego, co mnie otacza i nie bardzo wierzę, że mogę kogoś przekonać. Jest takie powiedzenie, że „lubimy to co znamy, a znamy to, co lubimy”. I to jest coś, co się według mnie teraz przekłada na wszystko – ludzie czytają tylko te tytuły, które znają i które im odpowiadają światopoglądowo i nie bardzo są zainteresowani czymś innym. Przebicie się do nich jest według mnie nierealne.
Czyli dziś projektowanie biżuterii jest łatwiejsze niż komentowanie rzeczywistości?
Myślę, że tak, a na pewno niesie mniej stresu. Jeżeli komuś się nie podoba to, co zrobiłem, to nikt tego nie musi kupić. Ale jest wielu ludzi, którym się nie podoba to, co ja rysuję i będą mnie prostowali ideologicznie – więc od tej strony jest rzeczywiście dużo przyjemniej.
Porozmawiajmy więc o biżuterii. „Bursztyn lubi czerń” to jedna z Pana kolekcji, którą dość długo się Pan zajmował. Skąd pomysł na bursztyn w towarzystwie kontrastów?
Lubię kontrast czerni i bieli, bo jest to połączenie bardzo malarskie. Ale tę kolekcję lubię też dlatego, że kiedy zatapiałem bursztyn w żywicy, to tak naprawdę efekt znałem dopiero po jej zeszlifowaniu i za każdym razem to było zaskoczenie. Sam proces był dość skomplikowany, a jego efekt był bardzo różny. Po zeszlifowaniu, po odlaniu, po wyjęciu z formy, założeniu tego, tamtego i owego, czasami był efekt „wow”, a czasami „ech” – czegoś brakowało. Ale to właśnie było dla mnie inspirujące. Natomiast było to też dość obciążające zdrowotnie, bo kurzu po szlifowaniu żywicy miałem w pracowni tyle, że nawet jak posprzątałem i przychodziłem po wakacjach, to opadał ze ścian, ze wszystkiego. Nie lubię pracować w masce, a przebywanie w środowisku tak zapylonym żywicą jest niezbyt zdrowe i mimo sympatii do kolekcji, to był koniec tych prac.
A jaka była najbardziej nietypowa kolekcja którą Pan stworzył?
To będzie chyba kolekcja „Czarny Las”. Kiedyś napisałem, że inspiruje mnie to, co pod nogami, co wkoło, że to miasto jest taką inspiracją. Zapragnąłem czegoś nowego, nowych emocji, by zrobić coś innego, więc zacząłem rozglądać się i zobaczyłem miasto z jego fragmentami plątaniną rusztowań, zacząłem kombinować co z tym zrobić i czy to w ogóle jest nośne. Okazało się, że tak i wsiąknąłem w to na pół roku. To są prace lepione z pałeczek wosku o grubości 0,8 mm, więc zrobienie jednej pracy zajmowało aż kilka dni i było absolutnie unikatowe, nie ma możliwości zrobienia duplikatu odlewu. Co ciekawe, to były formy otwarte. Większość form, w tym biżuteria, to formy zamknięte, ograniczone przez krawędzie. Ale zabawy woskiem sprawiły, że znalazłem się w świecie form otwartych: te pręciki rozpierzchały się na boki i wszystko to miało urodę patyków znalezionych w lesie. I tak z miasta przeniosłem się do lasu. W tej kolekcji są właśnie takie organiczne skojarzenia, bo gdy się pójdzie do lasu, to wszystko sterczy mniej lub bardziej. I to jest właśnie taka kolekcja, która sterczy na wszelkie strony.
Od kamieni szlachetnych woli Pan te naturalne, a ze srebrem czy złotem wygrywa u Pana stal. Dlaczego?
Jeśli idzie o urodę przedmiotów, okazuje się, że niezwykle ważną sprawą jest materiał. Pewne efekty są nie do zrobienia w srebrze, bo jest ono za miękkie i za mało sprężyste. Jest też pewien rodzaj oszukaństwa w srebrze, którego ja nie lubię. Przypuśćmy, że Pani kupuje srebrny pierścionek, zakłada go na dłoń i on jest bardzo piękny i błyszczący, ale przez miesiąc, bo potem robi się coraz mniej urodziwy i na dobrą sprawę każda pani powinna kupić sobie polerkę. Błysk to jest w ogóle ciekawa sprawa, bo jest to też kwestia tego, że dziś estetycznie przyzwyczailiśmy do pewnych rzeczy. Kiedy się ogląda starą biżuterię Orno*, to błysk był tam budowany zupełnie inaczej – polerowane były elementy, które bardziej wystają, reszta zaś była spatynowana, a efekt był trwały. Teraz przyszedł trend na biżuterię geometryczną i nie jest to przypadek, że wiele osób odchodzi od błysku na rzecz satynowania i innych, podobnych zabiegów. Dlatego też wybrałem stal: jest ona lekka, sprężysta i ma ten szlachetny błysk na wieki wieków amen. Stal mnie inspiruje przez swoją cienkość, sprężystość, to jest też bliskie moim rozmyślaniom o abstrakcji, w której grubość ma zawsze przeciwnika w delikatności. Taką też robię biżuterię, by kontrasty, tworzyły przedmiot przyjemny do oglądania i noszenia.
Tak jak w „Kolekcji na przekór”? Tytuł jest bardzo znaczący – co chciał Pan przez nią powiedzieć?
Jak Pani widzi ta kolekcja jest kolorowa, a wydaje mi się, że kolor to jest coś takiego, co myśmy zgubili. Moje lata młodości to są dzieci-kwiaty, czas hippisów, fajna muzyka, luźne relacje, świat nastawiony bardzo energetycznie i za tym wszystkim szedł kolor. Dziś kolor został wycofany, zastąpiony czernią, przestał być językiem, którym ludzie się porozumiewają. Kiedyś kolor był też manifestacją, bo wszystko wkoło było w kolorze marengo, a szarobure elany były powszechne. Więc i wtedy i dziś kolor to jest coś na przekór. Stąd też moja chęć, by pokazać, że jest on wartością samą w sobie. Poza tym tutaj chodzi też o rzeczy warsztatowe – uważam, że z prostej zabawy można wykrzesać rzeczy ciekawe. Niekoniecznie trzeba mieć do tego nie wiadomo jak zaawansowany technicznie warsztat. W tej kolekcji jest zderzenie papieru z mosiądzem, sztuka łączenia. Bardziej mnie to bawiło, by wykreować nowy przedmiot, którego uroda wynika z zestawień tego co łączymy i jak łączymy ze sobą różne materie i materiały, niż żeby to zrobić z surowcami szlachetnymi – od tego są inni. Studiowałem plakat u Tomaszewskiego, a on zawsze miał ze sobą nożyczki i wszystko wycinał z papieru. Cięcie materiału od razu pokazuje formę i kształt i o wiele bardziej uruchamia wyobraźnię, niż rysunek. Każdy ma swoje metody, ale ja wolę prosty szkic, a potem zaczynam śmiecić, jak to mówi moja żona. I to też było jakimś leitmotivem tej kolekcji, by wrócić do tamtych fajnych wspomnień z czasów studiów i mojego profesora, który był jednym z najbardziej znakomitych mistrzów jakich spotkałem w życiu. Tomaszewski był wysokiej klasy intelektualistą artystą – okazuje się, że jego sposób myślenia jest ciągle nośny i otwarty na kreatywność działania, że można go interpretować i wykorzystać po swojemu, bo to język sztuki, który jest bardzo uniwersalny.
A dla kogo Pan tworzy, do kogo trafia Pana biżuteria?
W naszym środowisku krąży takie powiedzenie, że jak zrobisz coś, co podoba się kolegom z branży, to jest totalna klapa sprzedażowa. I coś w tym jest, dlatego tak trudno wyczuć to, co trafi w gusta klienta. Chcę swoimi pracami znaleźć się w nurcie panującej estetyki i jednocześnie zachować swoje inspiracje i swoje poczucie piękna. Kierunkowskazem jest zarówno architektura jak i dizajn, otaczająca nas rzeczywistość, moda, meble – to wszystko co jest na rynku i zostało zaakceptowane przez mojego potencjalnego odbiorcę. Trochę idę tropem dużych graczy, którzy mają wpływ na kształtowanie współczesnej estetyki i mody – usiłuję złapać taki ślad na śniegu.
Co dla Pana jako twórcy jest dziś największą motywacją?
Najbardziej we wzornictwie cenię zaskoczenie. Są takie rzeczy, że człowiek patrzy na wspomnianą już kulkę na druciku i nagle ktoś taką kulkę przeciął, złożył inaczej i wyszła mu nowa jakość. Trudno jest w tej chwili wymyślić patent księżycowy, ale najfajniejsze są takie rzeczy, które się na co dzień mija, a ktoś jednak tak się potrafi nad nimi pochylić, że zrobi z nich coś nowego. Stworzenie takiego przedmiotu to jest dla mnie majstersztyk. Motywacją jest właśnie szukanie tego króliczka i zrobienie czegoś zaskakującego. Nie ukrywam że dążenie do sukcesu komercyjnego który jest wynikiem dobrego własnego pomysłu to bardzo silna motywacja. Największą satysfakcję daje znalezienie własnej linii projektowej, która wzbudzi zainteresowanie innych.
*Orno to polska spółdzielnia złotnicza działająca od 1949 r. do lat 90-tych – znakiem rozpoznawczym były masywne kształty i nieregularne formy (przyp.red.)
Andrzej Jacyszyn, wernisaż wystawy „Na przekór…” podczas Legnickiego Festiwalu Srebro, 2018