Estetyka redukcji | Jacek Byczewski
W biżuterii nie lubi przesady – w jego projektach nie znajdziesz nadmiaru elementów czy barokowych zdobień. Mimo to, jego biżuteria zachwyca nie tylko miłośników błyskotek, ale i jury na branżowych konkursach. Nic dziwnego: to przedmioty pełne elegancji i… treści. Sroko, poznaj Jacka Byczewskiego, który mimo oszczędnej formy, potrafi w biżuterii przemycić całą opowieść: odrobinę żartu, szczyptę przekory, a także opinię na każdy temat.
Ma Pan na koncie wiele nagród zdobytych na prestiżowych konkursach w Polsce i za granicą. Co ciekawe, Pana prace konkursowe są zupełnie różne od prostych form, które tworzy Pan na co dzień. Skąd ten rozdźwięk?
Rzeczy, które robię na co dzień, to rzeczy typowo komercyjne. Absolutnie się ich nie wstydzę, bo są to formy ciekawe i mimo, że często zaprojektowałem je dawno temu, to wciąż są na fali – nie zestarzały się i nadal dobrze się sprzedają. To dla mnie ważne w seriach komercyjnych. Natomiast konkursy dotyczą zazwyczaj konkretnego tematu, który narzuca specyficzną formę. Funkcja użytkowa nie musi być funkcją prymarną – najważniejsza jest w tym przypadku treść. W związku z tym pole do popisu jest w przypadku konkursów dużo większe – można np. zrobić coś, co jest odrobinę „nieodpowiedzialne” czy wykracza poza ustalone kanony. Kiedy robię rzeczy na konkurs, otwieram się na możliwości – wszystkie chwyty są dozwolone. Nie stawiam sobie żadnych ograniczeń.
Skąd pan czerpie inspiracje na konkursy?
Zawsze żartuję, że inspiracjom trzeba dać szansę między 8:00 a 16:00, kiedy jest się w pracowni. A tak na poważnie, to czerpię je zewsząd – trzeba być tylko otwartym na różne bodźce, które nas atakują i próbować je zaadoptować. W latach 80-tych zrobiłem na przykład serię broszek z kością słoniową, która jakby wylewała się z ramek i ekspresyjnie marszczyła. Do dziś pamiętam, że dwie rzeczy nakierowały mnie na ten pomysł. Pierwsza, to beczka ze smołą na którą się przypadkiem natknąłem. Beczka wywróciła się, a cała smoła się roztopiła i wypłynęła, co bardzo ciekawie wyglądało. Drugą inspiracją był asfalt, który pod wpływem mocnego słońca specyficznie się marszczy i odkształca. To mi nasunęło pomysł na całą kolekcję broszek, gdzie materiał niejako topi się pod wpływem temperatury czy ciążenia.
A nagrody i wyróżnienia – to też jakaś inspiracja i motywacja?
Kiedy byłem młodszy, ambicje odgrywały większą rolę w mojej pracy, a nagrody były istotniejsze niż teraz. Dziś, gdy na koncie mam sporo wygranych konkursów, biorę w nich udział rzadziej, głównie wtedy, kiedy po prostu temat jest mi bliski – to mnie motywuje. Mam już swoje nagrody za sobą, a rywalizacja po prostu nie jest dla mnie już tak podniecająca jak dawniej. To nie jest kwestia wypalenia, bo potrafię się zainteresować tym, co jest bliskie tego, co myślę. Jeśli jakiś temat mi podchodzi, to czemu nie? Niedawno zrobiłem różaniec ze stopionych monet na konkurs „Rytuał”. Nie był efektowny i nie został zauważony przez jury, ale był nasycony treścią. W tym przypadku wyraźnie widać oddźwięk polityczno-obyczajowy. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale każdy metal podczas topienia zwija się w kulkę, trochę tak jak rtęć. Stopione monety, których użyłem, także zwijały się w takie kulki i w ten sposób powstały paciorki różańca. Można zauważyć, że liczeniu pieniędzy oraz odmawianiu różańca towarzyszy pewien wspólny rytuał: charakterystyczny ruch palców oraz szeptanie czy nawet sam ruch warg.
Czy wśród tych wielu różnorodnych prac jest taka, do której ma Pan szczególny sentyment?
To na pewno będzie moja seria rozbitych jajek, które zaczęły powstawać w latach 80-tych. Była to jednocześnie zabawa estetyczna, ale też techniczna, bo ich zrobienie nie było łatwe. Zanim w ogóle przystąpiłem do pracy, musiałem stłuc mnóstwo jajek, by zaobserwować jak skorupka układa się po rozbiciu. Wyzwaniem była też technologia, ponieważ były to bardzo skomplikowane i czasochłonne rzeczy: kute ręcznie, składane razem, lutowane… Całość była mocno rzeźbiarska – to może dlatego, że z wykształcenia jestem rzeźbiarzem.
Ale nadal była to biżuteria?
Mimo, że jaja były trochę zabawą z destrukcją, to zachowałem też funkcję użytkową. Były to po prostu broszki zrobione z bardzo cieniusieńkiej blachy i chociaż trzeba zarówno ostrożności jak i odwagi, by je nosić, to jest to jak najbardziej możliwe. Zawsze dbam o to, by rzeczy, które robię, miały w sobie funkcje użytkową, choć powiedzmy sobie szczerze, że skoro kobiety dały się namówić na chodzenie w szpilkach, to ich otwartość na funkcje użytkowe jest dość rozciągliwa i na wiele można sobie pozwolić.
Wspomniał Pan o rzeźbiarskich korzeniach – jak one wpłynęły na Pana biżuterię?
Na pewno jako rzeźbiarz mam świadomość, że przedmiot nie ma „lewej” strony – ma zarówno awers jak i rewers i można go oglądać z każdej strony. Dlatego nawet komercyjne rzeczy staram się projektować tak, żeby były całościowe i nie miały tej wspomnianej „lewej” strony. Na przykład tworząc pierścionek z kamieniem, wiem, że to coś więcej niż sama obrączka i kamień oraz fakt, żeby można to było włożyć na palec. Staram się, by to był w całości zaprojektowany przedmiot i żeby wyglądał świetnie z każdej strony.
Przestrzeń ma u Pana nie tylko znaczenie estetyczne – lubi Pan z nią igrać, prawda?
Zabawa z przestrzenią to motyw, który przewijał się w wielu moich pracach. Po raz pierwszy pojawił się chyba latach 70-tych na konkursie w Jabloncu nad Nysą: zrobiłem na niego ciekawe prace, w których wykorzystałem złudzenie optyczne. To były między innymi bransoletki i broszki – na zdjęciach wydaje się, że są przestrzenne, ale rzeczywistość była inna. Płaskie przedmioty jedynie udawały, ze są przestrzenne. Później to kontynuowałem – okazało się, że to niezwykle wciągającą zabawą i jeszcze wiele prac zrobiłem wokół tego tematu.
Z kolei w Pana pracach komercyjnych często widać kontrasty, np. łączenie twardej stali z miękkim złotem – czy takie zestawianie pozornych sprzeczności jest trudne?
Dawno temu to było trudniejsze, bo dziś jesteśmy przyzwyczajeni do różnych dziwnych materiałowych połączeń. Kiedy zaczynałem w latach 70-tych, złoto miało sporą wartość lokatową, więc kiedy łączyłem np. złoto ze srebrem, to wszyscy w galeriach się oburzali, że jak można degradować złoto przez dodatek srebra. Ja jednak wytrwale waliłem głową o mur i okazało się, że głowa jest jednak twardsza, a na moje rzeczy znaleźli się odbiorcy. Powiem więcej, że zyskałem także spore grono naśladowców, co już mniej mnie cieszy.
Dziś zamienił Pan srebro na stal – dlaczego?
Ujmę to tak: gdyby starożytni Egipcjanie znali stal, to poza złotem, kamieniem i ceramiką, zostałaby po nich właśnie ona. Jest to materiał na tyle szlachetny że przetrwa wieki i nic się mu nie stanie. Stal pozwala mi ponadto używać takich gabarytów czy cienkości, których srebro by nie wytrzymało. Poza tym podoba mi się kontrast szarej stali i żółtego złota.
A co z naśladowcami? Czy łatwo utrzymać swoje sekrety w tajemnicy i nadal oryginalnym?
Ja wyspecjalizowałem się w łączeniu stali i złota i nie każdy to potrafi – niedawno dostałem do naprawy niby mój pierścionek ze srebra i złota, który był kopią moich prac: srebrny drut był dużo grubszy i wyszło to o wiele bardziej topornie. Tak to jest z podobieństwami i inspiracjami, że jak się zrobi coś trochę inaczej czy z innych materiałów, to efekt jest zupełnie inny. Oczywiście nie jest to przyjemne, ale to jest też problem tego, że każdy może wejść na stronę, obejrzeć zdjęcia, zrobić coś podobnego i jeśli to się choć trochę różni, to w zasadzie ochrona praw autorskich nie ma tu zastosowania i nie ma jak z tym walczyć. Zostaje tylko uczciwość, by nie robić tego, co jest zbyt blisko kogoś innego. Oczywiście jest także możliwość, że na podobne pomysły i rozwiązania wpadają jednocześnie różne osoby.
Jakby Pan określił dziś swoją estetykę i ludzi do których ona trafia?
Na pewno jest to estetyka redukcji przedmiotu do jego najistotniejszych cech, do jego istoty. Oczywiście w pracach łączę funkcję użytkową i estetyczną oraz wiele innych (np. znaczeniową), ale na pewno nie ma w nich baroku. Staram się skromnie podchodzić do tematu. Moimi klientami są ludzie, którzy rozumieją tę estetykę – określiłbym ich jako inteligencję pracującą, często są to architekci, dla których jest ona wyjątkowo bliska. Łączy nas podobny sposób myślenia – architektura też dąży do pewnej redukcji, jest w niej prostota, użytkowość steruje estetyką. Chodzi w niej o to, by pomysł zredukować do jego najistotniejszych funkcji i treści. To jest myślenie, które przemycam w mojej biżuterii.
Co dla Pana jako twórcy jest dziś największym wyzwaniem?
Oczywiście, by zarobić! A tak na poważnie, to są to sprawy związane z social mediami, które mojemu analogowemu pokoleniu są obce. Mi akurat nie sprawiają trudności technicznych, ale są obce ideologicznie. Zaistnienie w social mediach polega właściwie na tym, że kiwa się łapką i mówi „halo, tu jestem, proszę zwróćcie na mnie uwagę, jestem najlepszy”. Dawniej obowiązywało coś takiego jak skromność twórcy – dzisiejsze czasy są tego zaprzeczeniem.
A co by było najbardziej satysfakcjonujące?
To byłoby pewnie coś takiego, by zrobić coś zupełnie innego. By zapomnieć o tym co się już zrobiło, zapomnieć o rutynie i przyzwyczajeniach i wykombinować coś kompletnie odjazdowego na nowo.
zdjęcie główne: muzeum.bydgoszcz.pl