Pica Pica Q&A Maria Magdalena Kwiatkiewicz. Biżuteria, która nie tylko mówi o sobie, ale także przemawia do mnie.
Maria Magdalena Kwiatkiewicz jest współzałożycielką YES Biżuteria. Od wielu lat poza działalnością komercyjną promuje także sztukę złotniczą i niezależnych polskich projektantów. Galeria YES, którą prowadzi już ponad dziesięć lat prezentuje najpiękniejsze, kolekcjonerskie i designerskie zbiory. Maria Magdalena Kwiatkiewicz jest poznanianką, podróżniczką, fotografką i przede wszystkim fascynującą osobą. Dzisiaj jednak opowie nam o swojej największej pasji – biżuterii..
Spotykamy się w poznańskiej Zielonej Werandzie. Jest deszczowy dzień. Zamawiamy espresso i udajemy się do Galerii YES na Paderewskiego. Rozmowa zaczyna nam się cudownie składać oczywiście za sprawą biżuterii. Moje srocze oko rejestruje niezapominajkę zaprojektowaną przez Kasię Bukowską na szyi. Zwracam uwagę też na egzotyczne koraliki – „Indonezyjskie; i pogryzione przez orangutana” – odgaduje moje niezadane pytanie Kwiatkiewicz. Zapowiada się interesująca rozmowa.
Nietrudno się domyślić, że ma Pani słabość do biżuterii. Skąd ta pasja? Kiedy zawróciła Pani w głowie?
Na początku lat siedemdziesiątych jako studentka wyjechałam z moim mężem do Norwegii. Wszyscy rówieśnicy dorabiali sobie, zbierając truskawki, a my wpadliśmy na inny pomysł. Rozejrzeliśmy się, co ludzie sprzedają, i kupiliśmy gotowe elementy do składania biżuterii. Pamiętam białe noce w Norwegii. Właściwie nie robiło się ciemno, więc biżuterię robiłam pod namiotem. Następnego dnia mój mąż sprzedawał ją na ulicy. Rok po studiach pojechaliśmy do Londynu. Tam również zamiast pracować jako kelnerka, zajęłam się biżuterią. Najprostszą, składaną z dostępnych elementów. Mieliśmy swoje stoisko na Camden Lock London, na którym w weekendy sprzedawaliśmy biżuterię. We wrześniu 1981 roku, trzy miesiące przed stanem wojennym wróciliśmy do Polski. Założyliśmy firmę YES, no bo cóż tu robić. Znów biżuteria. 😉 I tak firma istnieje do dziś.
Jak dalej potoczyły się losy firmy?
Pierwszy sklep otworzyliśmy na ulicy Wrocławskiej, a później Galerię na ulicy Święty Marcin. Galeria była całkowicie niekomercyjna, znajdowała się w olbrzymim pomieszczeniu nad sklepem. Nie sprzedawaliśmy tam biżuterii, pokazywaliśmy za to prace różnych artystów oraz prace dyplomowe absolwentów ASP z Łodzi. Jak się ogląda te piękne przedmioty, chce się je mieć. Musisz wiedzieć, że wcześniej stylowa biżuteria była w Polsce bardzo trudno dostępna. W latach siedemdziesiątych w Poznaniu jedynym miejscem, gdzie można było coś kupić, było BWA na Starym Rynku. Chodziłam tam już jako młoda dziewczyna, wyszukiwałam nietypowe i wyjątkowe przedmioty z mosiądzu. W tamtych czasach – z powodu braku dostępności innych surowców – jubilerzy mogli wykonywać biżuterię tylko z tego materiału. Ideą YES było stworzenie takiego miejsca, sklepu, w którym tę piękną biżuterię będzie można oferować każdemu. A jednocześnie ja sama kolekcjonowałam wyjątkowe rzeczy, które mnie inspirowały.
Czy kupując, wybierając do kolekcji biżuterię, robi to Pani według jakiegoś klucza, śledzi trendy, może ma doradcę, czy to kwestia impulsu?
Wszystko razem. Pierwszym egzemplarzem w mojej kolekcji była bransoletka od Andrzeja Bossa z wystawy Amulety. Gdy zobaczyłam jego bransolety z kamieni polnych inkrustowanych srebrem, uznałam, że są wprost genialne. I od nich się zaczęło. To uczucie, że muszę to mieć, impuls, pewnie doskonale wiesz, o czym mówię… Gdy coś jest tak cudowne, że po prostu nie mogę przejść obok, muszę to zdobyć. Taki był początek. Szukałam inspiracji, poznawałam projektantów, śledziłam trendy, a kolekcja biżuterii się rozrastała. Jeździłam na wszystkie targi biżuterii na świecie. Zbierałam większość przedmiotów wyróżnionych przez jury podczas różnych konkursów biżuteryjnych w Polsce. Kiedyś odbywało się ich bardzo dużo. Oczywiście nie mogłam uczestniczyć we wszystkich, ale nawet kiedy nie widziałam nagrodzonych zbiorów na własne oczy, miałam pewność, że będzie to coś naprawdę wartościowego. A gdy coś było nie do zdobycia, odzywałam się do artysty z prośbą o duplikat. Kolekcja się rozrastała. Przecież moim celem było nie tylko zbieranie, ale także zbudowanie reprezentacji obiektów opisujących środowisko biżuterii artystycznej.
W jaki sposób przechowuje Pani swoją kolekcję?
W firmie mamy specjalne pomieszczenie, w którym znajduje się cała kolekcja. Każdy egzemplarz spakowany w specjalne pudełeczko. Na każdym z nich widnieje data powstania, data kupna, cena oraz informacja na temat materiału, z którego wykonana jest biżuteria. Staram się zapisywać także wszystkie anegdoty towarzyszące powstawaniu prac.
Czy będzie w przyszłości kontynuowana?
Najbardziej fascynujące jest to, że kolekcja jest żywa, ciągle się rozrasta, nigdy się nie kończy. Mam jeszcze mnóstwo planów. Uwielbiam podróżować, a zbiór jest otwarty. Z każdego wyjazdu przywożę inspirację – precjoza. Tak więc zbiór biżuterii etnicznej i artystycznej będzie się rozrastać. Pięć lat temu zaczęłam również zbierać biżuterię powojenną,. W ten sposób mój zbiór stał się bardziej reprezentatywny. Brakuje mi jeszcze kilku najstarszych przedmiotów, które bardzo trudno zlokalizować. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z wartości tych przedmiotów, bo nie każdemu się podobają. Dlatego często trzymane są w szufladach. A ich właściciele nie mają nawet świadomości, że jest ktoś, kto chętnie by je włączył do swojego zbioru. Taką biżuterię trudno zdobyć. Interesuje mnie także biżuteria współczesna. Co roku wielu zdolnych młodych ludzi kończy ASP w Łodzi. Wśród nich zawsze staram się wyłowić perełki. Dlatego co roku w Galerii YES pokazujemy biżuteryjne dyplomy najlepszych absolwentów.
Jakie ma Pani refleksje, obserwując polską ulicę?
W Polsce zdecydowanie za mało mówi się o biżuterii. A to temat, który jak żaden inny mówi o naszej osobowości, opowiada o nas. Dzięki biżuterii można pokazać zainteresowania, osobowość. Biżuteria opowiada o nas, naszych upodobaniach, może świadczyć o pozycji społecznej. Dawniej szczególna wagę przywiązywano do biżuterii rodzinnej, która była w rodzinie przekazywana z pokolenia na pokolenie – wiele osób tę tradycję kultywuje. Współcześnie istnieje wiele stylów w biżuterii: wiktoriańska, klasyczna, nowoczesna, etniczna… jest w czym wybierać. Dzięki tej różnorodności każdy mógłby dobrać coś do swoich upodobań, osobowości i wyróżniać się wyglądem. Rozczarowuje, kiedy patrzysz na młodą dziewczynę i widzisz sznurek na ręce, bo to pamiątka… Nie mówiąc o tej sztucznej. Czasem serce mnie boli, gdy ludzie noszą plastikową, obrandowaną biżuterię, kiepsko zaprojektowaną, kupioną za niemałe pieniądze. Szkoda też, że mężczyźni z biżuterii wybierają tylko zegarek czy spinki do mankietów. Gdy zakładałam kolekcję, marzyłam, że otworzę ludzi na sztukę, zachęcę do kupowania pięknych przedmiotów. Warto wspomnieć, że w czołówce najlepszych polskich jubilerów i złotników można wymienić nazwiska przeszło stu artystów…Zdobywających wiele światowych nagród.
Jak ocenia Pani kondycję polskiej biżuterii artystycznej. Czy jubilerzy potrafią się promować i zainteresować młodych?
Ludzie coraz mniej interesują się biżuterią artystyczną, o wiele mniej niż dziesięć, piętnaście lat temu. Artyści nie mają pieniędzy, żeby się promować. Nie mają siły przebicia, umiejętności mówienia do młodych. Wielu artystów tej branży ma już spory staż – Jacek Byczewski, Andrzej Boss, Jan Suchodolski czy Kamila Rohn. Żyją z tego, ale jednak to niełatwy chleb. Bo jubiler, który ma warsztat i sam produkuje biżuterię, nie jest w stanie wykonać aż tak wielu przedmiotów – to nie jest taśma produkcyjna. Jest w stanie przygotować zaledwie kilka egzemplarzy, powinien więc je sprzedawać za odpowiednio wysoką cenę . Ale żeby to robić, musi myśleć o promocji. A na to nie ma czasu… Nawet jeśli zaprojektuje coś w nowocześniejszym designie, skierowane do młodych. Błędne koło.
Część Pani kolekcji to rarytasy z dalekich podróży, na przykład do Ekwadoru, Afryki, Tajlandii. Opowie Pani o tych ulubionych?
Podróżuję głównie po to, żeby robić zdjęcia i dzielić się wrażeniami z podróży i emocjami na wernisażach. Myślenie o biżuterii – chociaż jest moją wielką miłością – podczas podróży jest zawsze przy okazji. Anegdoty? Och, mam kilka. Na przykład pas z Tybetu, który mam w swojej kolekcji – dosłownie zdjęłam go na stepie z kobiety, która pasła jaki. Podeszłam do niej, żeby zrobić zdjęcie. Kobieta okazała się sympatyczna, nawiązałyśmy kontakt, taki ręczno-słowny. Moją uwagę przykuł piękny pas ze srebra wystukanego ręcznie, z turkusem, który opasywał jej fartuch. Tak mnie zachwycił, że zapytałam, czy coś podobnego mogę gdzieś kupić. Odpowiedziała mi, że to pamiątka rodzinna, przekazywana z dziada pradziada – córka zawsze przejmuje pas w dniu ślubu. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, ale w końcu podała sumę, mówiąc, że za to będzie mogła kupić dwa pasy dla dwóch swoich córek. Nawet się nie targowałam – wiedziałam, że ten przedmiot ma dla niej szczególne znaczenie, i byłam dumna, że zdecydowała się oddać mi go w takich okolicznościach, kiedy pasła jaki…
Bardzo dużo przedmiotów z mojej kolekcji pochodzi z Mali. Byłam tam na Festiwalu na Pustyni (Festival Au Desert), pod Timbuktu. Fantastyczna impreza, od rana do nocy jej uczestnicy grają, tańczą i śpiewają. Udało mi się tam sporo kupić, ale chciałam opowiedzieć o „paszportach przez pustynię”. Na takim paszporcie zapisuje się, ile w danej miejscowości jest studni, ile wzgórz i tak dalej. Mieszkańcy Sahary nie mają żadnych dokumentów, ale dzięki takiej biżuterii zawieszonej na szyi, kiedy przechodzisz do innej miejscowości lub oazy, ich mieszkańcy przyjmują Cię, bo wiedzą, skąd jesteś. Dzięki takiemu paszportowi pozwolą Ci się napić ze studni.
Ostatnio byłam w Kamerunie. Zwiedzaliśmy muzea, w których zobaczyłam piękne rzeźby i biżuterię. Kiedy pojechaliśmy na targ, okazało się, że nie ma tam nic interesującego – wszystko zorganizowane pod gusta turystów. Przy jednym straganie wyjęłam album, który kupiłam w muzeum. Interesował mnie pewien przedmiot z tego zbioru, więc zapytałam sprzedawcę o niego. Chwycił książkę i zniknął. Wydawało się, że minęła wieczność, uznałam więc, że przepadł i on, i katalog. A tu zaskoczenie. Znajomy z targu wrócił po kwadransie czy dwóch z identycznymi jak w muzealnym albumie przedmiotami. Rety, turyści nie pytają o takie rzeczy, a żeby zdobyć coś naprawdę wartościowego, trzeba powalczyć.
Ma Pani ulubione kamienie szlachetne?
Nieoszlifowane czarne diamenty – najbardziej mnie fascynują, chciałam je nawet kiedyś wprowadzić do naszej sieci salonów. Są wyjątkowe i wcale nie tak kosztowne, a mają w sobie wszystko. Przy tym nie są tak dosłowne jak piękny pięciokaratowy diament. Bo dla mnie jednak to nie to samo – nieoszlifowany kamień jest inny w dotyku, uwielbiam fakturę kamieni. Kiedy z nimi obcujesz, czujesz, że mają duszę. Piękne są również te kolorowe, czyli np. turmalin, który ma wszystkie kolory. Lubię, gdy kamień nie jest jednolity. Czy to jest bursztyn z muszką w środku, czy np. różne kwarce, które mają czarne lub złote kreski. Kamienie są po prostu żywe. Poza tym niesamowite jest też to, że w konkretnych rejonach świata różne kamienie mają różną wartość. W Ladakhu kobieta idąca do ślubu ma na sobie perak – to nakrycie głowy wyszywane srebrem i turkusami. Kobiety Tuaregów z kolei do ceremonii ślubnej przygotowują diadem z białych kamieni i muszli. Każda robi własne nakrycie głowy. To jest wspaniałe – przez biżuterię można podkreślić swoją indywidualność. I tego brakuje mi bardzo na naszych ulicach.
Jakie widzi Pani trendy. W samym projektowaniu biżuterii, ale także na rynku – w sposobie budowania marki niezależnych artystów?
Projektując trzeba oczywiście podążać za światowymi trendami. Obserwować wszystkie dziedziny sztuki i wszelkie możliwe technologie. Trzeba jednak budować własny „język”, za pomocą którego kontaktujemy się z odbiorcą. W biżuterii nie ma jednego trendu. Może być różnorodna, zrobiona z najróżniejszych, często wręcz zaskakujących materiałów, ale zawsze powinna podkreślać naszą osobowość, opowiadać coś o nas. Powinna być „mobilna”, czyli dawać możliwość drobnych zmian np. składania, rozkładania, ale zmieniających jej wygląd każdego dnia. Wykorzystywać nowe technologie. Kończy się okres drobnej biżuterii. Teraz ma być duża, widoczna, kolorowa. Bardzo ma błyszczeć i lśnić. Te trendy wspaniale wpisują się w karnawał, więc bawmy się składając biżuterię w nietypowy, oryginalny sposób.
Jakie ma Pani plany na 2016 rok?
Przymierzam się do wydania pierwszej książki. Chciałabym, aby był to album z moimi zdjęciami, które przywiozłam z Ameryki Południowej i Papui.. Roboczy tytuł Zapomniane plemiona Korowajowie i Huaorani. Będą tam również zdjęcia kobiet i mężczyzn w biżuterii. Moja kolekcja biżuterii artystycznej i etnicznej, która obecnie wystawiana jest w Muzeum w Sandomierzu, będzie eksponowana w Muzeum w Kazimierzu nad Wisłą. W Galerii oczywiście kilka bardzo ciekawych wystaw, głównie młodych ludzi. Będzie też autorska wystawa jednego z najwybitniejszych polskich artystów złotników Jarosława Westermarka.
Co by Pani powiedziała młodym projektantom biżuterii, którzy dopiero wchodzą na rynek?
Jeżeli ktoś ma pasję, to trzeba ją realizować. Jeżeli jest to biżuteria, to super. Ale łatwo nie będzie. Trzeba wyobrażać sobie odbiorcę i do niego konkretnie mówić. Znaleźć z nim kontakt i znać jego potrzeby. Z pasji tworzy się rzeczy wyjątkowe i tylko takie.
Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Marii Magdaleny Kwiatkiewicz.