TOP

Alchemia emalii – rozmowa z Anną Życką

Nie boi się poparzyć ani popsuć kilkudziesięciu rzeczy, by zrobić coś pięknego i wyjątkowego. Bo choć jej warsztat przypomina tajemniczy ogród, pełen pęków magnolii i kalii, to biżuteria Anny Życkiej powstaje w pocie czoła. Nam opowiedziała o tym jak zostać emalierem w Polsce, jakie skarby ma w warsztacie i za co kocha rośliny, które przekuwa w piękne projekty. 

 

Jaka jest Pani biżuteria?

 

Kobieca i trochę nietypowa. Mam nadzieję, że rzeczy, które robię są w jakiś niepowtarzalne. Oczywiście chodzi mi o unikaty, bo w kolekcjach musi być jakaś powtarzalność, jednak liczę na to, że efekt jest niebanalny i że moje klientki czują się piękniejsze dzięki moim projektom. Jest w nich dużo natury, koloru, radości.

 

Skupia się Pani na roślinnych formach, szczególnie na magnoliach. Za co je Pani tak lubi?

 

Kiedy mieszkałam we Włoszech z balkonu widziałam przepiękne magnolie. Tam one rosną tak, jak u nas brzozy. Były ogromne, obsypane kwiatami – widok był cudowny, a w połączeniu z zapachem, to było coś niesamowitego i chyba stąd moje zauroczenie. Uwielbiałam przyglądać się kwitnącym drzewom za oknem, bo magnolii się nie tnie i nie wkłada do wazonów, zresztą ja nie przepadam za ciętymi kwiatami. Wolę podziwiać je na zewnątrz, w naturze. Magnolie to moje ulubione kwiaty też ze względu na piękną formę, która jest bardzo plastyczna i zmienna, kiedy rozkwitają. Można do niej podejść na milion różnych sposobów i za każdym razem uzyskać ciekawy efekt. W ogóle natura to jest według mnie najlepsze źródło inspiracji, bo ma się pod nosem ogromne bogactwo wspaniałych form, które można przerabiać na swoją modłę. Wydaje mi się, że dlatego tak wielu twórców czerpie z natury – to mnogość możliwości i to na tyle uniwersalna, by móc pozostać unikalnym, zachować swój styl. Ja też różnie korzystam z tych inspiracji. Jestem teraz na etapie przeobrażania się, dochodzę psychicznie do pewnych zmian w twórczości, by to, co robię było mniej dosłowne i trochę inne. 

 

Czy natura zawsze była na pierwszym miejscu w Pani projektach?

 

Nie do końca. Na początku próbowałam tworzyć nieco bardziej zamknięte kolekcje niż dziś, które bardziej wpisywałyby się w jakąś geometrię i które można było określić mianem designerskich czy minimalistycznych. Ale dziś jest on już tak wszechobecny, że w zasadzie wszystko, co ubogie w formie, nazywane jest minimalizmem. To nie do końca mi pasowało, bo nie lubię abstrakcji, nie mam też skłonności do udziwnionych for, bo po prostu ich nie rozumiem. Dlatego szukałam czegoś innego i właśnie magnolie za oknem pomogły mi odkryć moją niszę. Pewnego dnia wzięłam wosk i zaczęłam w nim rzeźbić – właśnie tak pracuję, że nie robię dokładnych projektów, tylko pobieżny szkic i przechodzę od razu do działania. Kiedy coś szczegółowo narysuję, to mój mózg uznaje to za kończoną pracę i już po prostu nie mam serca się tym zajmować. Ale kiedy usiadłam do mojego pierwszego magnoliowego pierścionka, zaczęłam go rzeźbić w wosku, wyginać, układać, kiedy pokryłam go emalią, to stwierdziłam, że to całkiem przyjemnie wygląda.

 

Emalie są dla Pani bardzo charakterystyczne – na czym polega ta technika?

 

Akurat ja korzystam z tradycyjnej szklanej emalii. Są to drobinki kwarcu, a więc po prostu szkło, barwione tlenkami – na przykład czerwienie uzyskuje się tlenkami złota, tlenek chromu daje zielenie, a tytanu żółcie. To wszystko jest wypalane w bardzo wysokich temperaturach, od 700 do 900 stopni Celsjusza i do tego trzeba naprawdę sporej wiedzy oraz doświadczenia. Łatwo uzyskać przepalony kolor, zdarza się, że emalie odskakują, barwy zaczynają źle wyglądać, bo były za często wsadzane do pieca. W Polsce emalie nie są zbyt popularne, nie ma tradycji korzystania z nich, więc klienci też nie do końca wiedzą czym one są. Oglądając moje kolorowe projekty, często pytają mnie „co to w ogóle jest? Czy to jest żywica?” Kiedy tłumaczę, że to emalie, nadal nie za bardzo rozumieją co mają przed sobą. Dlatego dziwią się czasem „czemu to takie drogie”? Dlatego, że bity tydzień nad tym siedziałam, po osiem godzin dziennie i w pocie czoła pracowałam nad każdym drobiazgiem. Oczywiście sposobów na emalie jest mnóstwo – ja korzystam często z emalii plique-a-jour, która jest potwornie czasochłonna i trudna. Polega na nakładaniu emalii w taki sposób, że efekt przypomina witraż. To moja ulubiona technika, ale używam także emalii korpusowej w której cały obiekt pokryty jest emalią, jakby w trójwymiarze – takie są np. moje magnolie. To także nie jest łatwe, bo kolor może zwyczajnie spłynąć. Jednak dla mnie emalie są po prostu najlepsze – są niesamowicie trwałe, a ja lubię rzeczy na długo, a nie na chwilę. Jestem przeciwko tworzeniu plastikowych śmieci z sieciówek, które wyrzuci się po miesiącu. W jedne z pierwszych emalii pochodzą ze Starożytnego Egiptu i przetrwały po dziś dzień.

 

Czy łatwo nauczyć się emalierstwa?

 

Na pewno wymaga to ogromu czasu poświęconego na doskonaleniu warsztatu. Tu nie ma teorii: trzeba wysiedzieć swoje godziny, trzeba się napsuć mnóstwa przedmiotów, bo podczas nauki nie da się tego uniknąć, trzeba się też czasem poparzyć. To mnóstwo prób i błędów. Potem człowiek się dowiaduje, że na przykład czerwienie nie lubią srebra lub co zrobić, by kolor był naprawdę żywy. W Polsce niełatwo nauczyć się tej techniki – jest zaledwie kilka miejsc, gdzie można w jakikolwiek sposób poznać emalie. Ja sama zdobywałam swoją wiedzę w warszawskiej szkole Antidotum, a dziś już wiem o emaliach tyle, że sama prowadzę tam zajęcia. Chyba najszybciej nauczyć się tej techniki tak, jak zrobiłam to ja: rzucając się od razu na głęboką wodę. Wolę robić to, co najtrudniejsze i przekonać się o zasadach działania na żywym organizmie, bo dzięki popełnianym błędom najlepiej się człowiek uczy. Oczywiście i dziś zdarzają mi się wpadki, cały czas się doskonalę, szukam literatury, próbuję nowych pomysłów. Wciąż jeszcze nie mam takiego poczucia, że wiem wszystko, co bym chciała w tym temacie.

 

Co powinno się zatem znaleźć w warsztacie emalierskim?

 

Przede wszystkim piec do wypalania, miliony słoiczków, moździerz do rozcierania emalii – ja akurat mam ceramiczny, ale te najlepsze zrobione są z agatów. No i rzecz jasna same emalie: im więcej tym lepiej. Najpiękniejsze emalie to nie te w proszku, a w kawałkach, które trzeba roztłuc i dopiero potem przygotować. Ale takie rarytasy mają Cartier, Boucheron czy Faberge. Nie jest łatwo je dostać, dlatego znacznie popularniejsze są emalie w postaci proszku i właśnie z takich zazwyczaj korzystam, choć udało mi się zdobyć kilka perełek w kawałku, dzięki przyjaciółce z Rosji. Takim moim najcenniejszym skarbem jest właśnie kawałek czerwonej emalii o cudownym, głębokim rubinowym kolorze i choć czerwienie są chyba najbardziej kapryśne, to ja bardzo się cieszę z tej zdobyczy. Oczywiście jeśli idzie o warsztat to nie wszystko, bo tych narzędzi można mieć mnóstwo: pęsety, tacki do układania biżuterii, woda destylowana. Często korzystam z lupy, by dopracować niektóre szczegóły, są też tacy, którzy działają pod mikroskopem. Do tego dodać należy pędzelki i to najróżniejsze, bardzo cieniutkie – te najdrobniejsze mają dokładnie trzy włosy i pozwalają wykonywać naprawdę maleńkie detale. Do nich właśnie potrzebny jest mikroskop. Przy dalszej obróbce korzysta się z kamieni szlifierskich, pilników. Naprawdę trudno wymienić wszystko. 

 

Niedawno zdarzyło się Pani odejść nieco od roślinnych form i wykonała Pani ważkę, która zafrunęła aż do Mediolanu na konkurs Artistar. Czy ona też jest emaliowana? Jaka jest jej historia?

 

Ważki uwielbiam właściwie od zawsze na tyle, że nawet mam je wytatuowane. Dla mnie widok słońca migocącego na skrzydłach ważki, jest o wiele piękniejszy niż skrzydła motyli. Motyle są przereklamowane, natomiast ważki mają cudowną formę i pełne są opalizujących kolorów. Poza tym René Lalique, mistrz emalierstwa z secesji, czyli mojego ukochanego okresu jeśli idzie o biżuterię, słynął ze wspaniałych ważek. Kiedy Royal Stone ogłosił konkurs, którego  motywem była ważka, po prostu wiedziałam, że muszę wziąć w nim udział. Oczywiście nie chciałam kopiować tego, co robił Lalique. Wymyśliłam sobie ogromny pierścień, szerszy od dłoni, emaliowany metodą plique a jour o której wspominałam. Skrzydła mojej ważki były wycinane ręcznie piłką milimetrową – naliczyłam, że przez 3 dni zrobiłam ponad 1000 dziurek i niejeden brzeszczot na to poszedł. Oczywiście zrobienie opraw do kamieni też nie było takie proste. Zdecydowałam się na kianity, które są bardzo piękne i niedoceniane. Mają w sobie dużo błękitów, od stalowej szarości po intensywnie niebieski kolor. Są różnorodne i przystępniejsze cenowo niż np. szafiry, co jest ważne też dla klientów, chociaż akurat w tej konkursowej pracy, to mniej istotne. Emaliowanie tego to były duże emocje – z emalią nie jest jak z ciastem: mam przepis, wrzucam do piekarnika i wyjmuję. Tu działa się na oko, trzeba mieć ogromne wyczucie. Cały czas musiałam też bardzo uważać, by już na końcu mojego trudu nie połamać tych cieniutkich skrzydełek. To wszystko kosztowało mnie bardzo wiele pracy. Muszę powiedzieć, że kiedy robiłam swoją ważkę, to czułam się po prostu jak mnich tybetański, który robi mandale z piasku. 

   

A która z Pani prac jest dla Pani wyjątkowa?

 

To chyba będą właśnie moje pierwsze pierścionki z magnoliami, bo to właśnie one otworzyły mi głowę na rośliny. Teraz tych roślin jest w moich pracach o wiele więcej, bo mam różne liściaste formy, mam całkiem sporo kalii, które też bardzo lubię, mam płatki kwiatów – trochę skaczę po tych florystycznych tematach, ale z moich projektów, to właśnie te pierwsze magnolie mają dla mnie sentymentalne znaczenie. Jednak tak jak mówiłam, wciąż szukam. Teraz pracuję nad czymś ze strusimi piórami, nieco kabaretowym, w stylu art deco. Szalenie lubię lata dwudzieste zeszłego stulecia, właśnie ze względu na secesję, na art deco, na te klasyczne formy – dlatego się cieszę, że znów mamy lata dwudzieste, bo mam dodatkowy powód, by wracać do tego, co było sto lat temu i interpretować tamtą estetykę na nowo.

 

A do kogo trafia Pani estetyka? Kim są Pani Klientki?

 

Myślę, że to są artystyczne dusze, prawdziwe babki z charakterem, chociaż wcale nie ograniczam się do kobiet, bo w końcu faceci też noszą coraz bardziej różnorodną biżuterię i to jest fajne. Ja sama najlepiej czuję się w klasycznych, unisexowych rzeczach, np. naszyjników w ogóle nie noszę,  w warsztacie zresztą nie bardzo mogę sobie pozwolić na ozdoby. Na co dzień najchętniej noszę sygnety i mój partner mi je czasem podbiera. Myślę, że moje rzeczy podobają się takim osobom, które nie boją się wyróżnić, założyć czasem coś dziwnego. To nie są rzeczy do siekania kapusty czy kolejne identyczne projekty, jakie promują celebrytki. Mam takie klientki, które chcą czasem zaszaleć, ale też doceniają ile pracy trzeba włożyć biżuterię emaliowaną. To jest wspaniałe usłyszeć od kogoś „jesteś moją ulubioną artystką”. Wiem, że dla takich osób moje rzeczy to prawdziwy skarb, że będą się z nich cieszyły, dbały o niego i że nie rzucą ich po chwili w kąt. O to właśnie chodzi.

 

 

Anna Życka